21.11.17

Najpiękniejszy debiut - 61. "Jeśli tylko" Karolina Klimkiewicz.


Jak zapewne doskonale wiecie, bardzo rzadko sięgam po polską literaturę. Nie jestem do niej przyzwyczajona, choć powoli się to zmienia. Jednak, za każdym razem, gdy zdecyduję się przeczytać coś od polskiego autora, to łapię się na tym, że jestem zachwycona i wprost nie mogę się oderwać. Jeszcze nie trafiłam na coś co by mi się nie spodobało. Powoli przekonuję się do naszej rodzimej kultury i za każdym razem jestem pod ogromnym wrażeniem. Tak samo było tym razem. Gdy zauważyłam, że pani Karolina szuka recenzentów, to nie zastanawiałam się długo, zgłosiłam się bez wahania. Jednak trochę minęło zanim w końcu ściągnęłam "Jeśli tylko" z półki i oddałam się lekturze. 

Jakoś wypadło mi z głowy, że jest to debiut autorki, ale to może i lepiej. Dzięki temu nie byłam specyficznie nastawiona, co sprawiło, że o wiele chętniej się z nią zapoznałam. Jednak zanim przejdziemy do mojej opinii, na temat tej powieści, opowiem wam o czym w ogóle ona jest. 

"Jeśli tylko" to opowieść o Leo, zwykłym facecie, który nie wymaga wiele od życia, ma dobre stanowisko i wiele możliwości zawodowych, jest otaczany przez przyjaciół i mimo tego, że nie jest niezwykle przystojny, to dziewczyny ustawiają się do niego w kolejkach. Niczego mu nie brakuje, a wielu marzy o takim życiu jak on. Jednak, mężczyzna najlepiej czuję się na ukochanej plaży, siedząc na piasku ze swoją przyjaciółką. Zdaje mu się, że czuje do niej coś więcej, tak samo ona do niego, ale bez chwili zastanowienia odrzuca jego wszelkie propozycje. Ma jasne zasady, spotykają się tylko i wyłącznie na plaży. 

-Teraz twoje wschody i zachody słońca, twój księżyc, twój wiatr, zieleń, szum morza i śpiew ptaków, teraz cały wszechświat to będą te dwie istoty i dla nich musisz o siebie dbać(..), dla nich musisz żyć.

Jednak, czas mija, a Leo odkrywa, że coś tutaj jest nie w porządku. Dziewczyna ma tajemnice, której nie chce zdradzić. Łączy ich o wiele mocniejsza więź, niż mogłoby się wydawać, silniejsza niż z kimkolwiek innym. Gdy Leila znika na jakiś czas, chłopak nie radzi sobie z samotnością, jego życie przestaje mieć jakikolwiek sens. Nie potrafi bez niej żyć. Jednak skrywa ona sekret, który ma związek również z Leo. 

Kim tak naprawdę jest czarnowłosa piękność? Co tak naprawdę ich łączy? 

"Jeśli tylko" jest powieścią niesamowitą, niezwykłą, tak prostą, a jednocześnie niewiarygodną. Każda jej strona, jest aż przepełniona magią, uczuciami, jakąś iskrą która rozpala serce. Skłania do refleksji, na nowo budzi serce, rozum i duszę. Wiem, że ciężko jest wam w to uwierzyć, dopóki nie przeczytacie tej książeczki, to nie zrozumiecie. Jednak, moje w tym zadanie, by was zachęcić, a uwierzcie mi, jeżeli dacie jej szansę, to już nigdy nie będziecie tacy sami, a każde spojrzenie na okładkę, będzie wzbudzało falę ciepłych uczuć. Ja skończyłam ją czytać ledwie chwilę temu i żałuję, że ma ona tak mało stron.

Jestem po prostu zachwycona! Żałuję, że nie wzięłam się za nią wcześniej i że musiała tyle na mnie czekać. Wstrząsnęła ona mną tak bardzo, że gdy wieczorem się od niej oderwałam, mają ledwie 30 stron do końca, to nie mogłam zasnąć. Naprawdę, starałam się. Ale skończyło się na tym, że była 3 w nocy, ja leżałam w łóżku z szeroko otwartymi oczami i wpatrywałam się w sufit, zastanawiając się jak się ona zakończy. Rozmyślałam nad każdą wartością, którą chciała przekazać czytelnikowi autorka. Myślałam i myślałam, pragnąć nie musieć iść spać i dokończyć czytanie, a przecież musiałam wstać o 6.30, by jechać do szkoły. Mimo, że naprawdę chciałam w końcu zasnąć, to nie potrafiłam przestać myśleć. I już to, jest idealnym dowodem na to, jak dobra jest ta książka! 

Jako małe dzieci jesteśmy po protu sobą. Mimo że bywamy wtedy okrutni, wynika to z dziecięcej szczerości. Nie udajemy nikogo, kim nie jesteśmy. Im stajemy się starsi, tym bardziej próbujemy być każdym, tylko nie sobą.

Opowieść o Leo, obudziła jakąś część mojej duszy, która dotąd spała snem głębokim i nieprzerwanym. Moje serce z każdą stroną rosło, byłam wzruszona i starałam się powstrzymywać łzy, jednocześnie w jakiś sposób czułam się podniesiona na duchu. To opowieść o przyjaźni, miłości, wierze, poznawaniu samego siebie. Może i krótka, ale niezwykle treściwa, w tych 273 stronach, znalazłam o wiele więcej wartości i nauki życia, niż w dwa razy grubszym "Promyczku". Jeżeli mam porównać obie książki, to uwaga, zaskoczę was, "Jeśli tylko" moim zdaniem jest o wiele lepsze, stoi wyżej w rankingu niż wspomniana wyżej powieść Kim Holden. 

Nie lubię owijania w bawełnę i sztucznego przedłużania fabuły, jest to naprawdę irytujące, w szczególności gdy autor pisze o niczym. I dlatego debiut pani Karoliny, ma u mnie ogromnego plusa. Momentami poetycka opowieść, jest napisana zwięźle i bez zbędnych dodatków. Jest tam wszystko, czego czytelnik może wymagać od książki. Lekkie pióro, włożone w nią serce i dusza, mnóstwo emocji i tajemnica, która w jakiś sposób łamie serce. A potem skleja je z powrotem. Nie będzie to przesadzą, jeżeli powiem, że ta książka leczy duszę. Do tego, wszystko idealnie ze sobą współgra, każdy puzzel tej mistycznej układanki pasuje do siebie perfekcyjnie, co sprawia, że mamy w rękach prawdziwą perełkę. 

Na początku nie bardzo rozumiałam o co chodzi, jednak to normalne, musiałam się dopiero wdrożyć w całość. Im dalej docierałam, tym więcej rozumiałam. I choć tajemnicę odkryłam po ledwie 40 stronach, to w niczym mi to nie przeszkodziło. Gdy zbliżał się moment kulminacyjny, to aż drżałam z emocji. Kumulowany przez około 250 stron ból wybuchł, a moje serce wraz z nim. Wiem, że może podchodzę do tego zbyt emocjonalnie. Jednak książki właśnie po to są, mają działać na człowieka, sprawić że ruszą trybiki i zaczniemy odczuwać emocje, które wcześniej ukrywaliśmy. 

Gdyby nie moje piekące od małej ilości snu, zmęczone oczy, to jestem pewna że płakałabym. Jednak nie miałam na to sił. Ostrzegam was jednak, że paczka chusteczek jest jak najbardziej wskazana! Emocje aż ze mnie buchały, nie potrafiłam powstrzymać myślotoku (istnieje coś takiego?) i słowotoku, więc jeszcze przed skończeniem czytania powieści, zaczęłam pisać tę recenzję. Po prostu musiałam się wygadać, słowa same się pojawiały. 

"Jeśli tylko" jest napisane z ogromną wrażliwością, co jest siłą tej powieści. Jest ona istnym majstersztykiem! Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Spokojnie przeczytacie ją we 2-3 godziny, czcionka jest duża, a format książki odrobinę mniejszy od standardowego, co w sumie jest dużym plusem. Powieść jest niezwykle lekka, jej się nie czyta, ją się pochłania, płynie się przez nią jak przez rzekę, jest cudownie delikatna, subtelna, pełna wiary i refleksji na temat życia.


Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak umiejętnie napisanym debiutem. Nie spodziewałam się, że będę tak zachwycona. Mimo, że słyszałam dosyć dużo pochwał, to jakoś nie mogłam uwierzyć. Przy okazji, jest to powieść obyczajowa, a ja nie mam w zwyczaju czytać tego rodzaju książek. Bardzo cieszę się, że zdecydowałam się ją przeczytać. To był bardzo przyjemnie spędzony czas i już nie mogę doczekać się kolejnych dzieł Karoliny. Widzę w niej ogromny potencjał, jeżeli ta powieść była tak cudowna, to jaka będzie kolejna? No po prostu brak mi słów, mimo że chwilę wcześniej latały w mojej głowie jak szalone. 

Na koniec, chcę dodać jeszcze, że z całego serca pokochałam Leilę i gdy jej sekret wyszedł na jaw, to zrobiło mi się przeraźliwie smutno. Od niej aż biła dobroć i światło, to ona jest trzonem tej powieści. Jest jej wątkiem, na którym oplata się osnowa życia innych bohaterów. To od niej wiele zależy, mimo że jest to nie do pomyślenia. Bez niej nie byłaby to tak piękna. To ona to wszystko napędzała, mimo że głównym bohaterem był Leo. 

"Jeśli tylko" jest jak kwiat, który już od pierwszych chwil nęci cudownym zapachem. Jest wyjątkowa, pokuszę się o stwierdzenie, mistyczna. Pasuje tutaj ono wprost idealnie! Jej piękna nie da się opisać, sami musicie się przekonać. Nie pożałujecie tego. Mi podobała się ta bardzo, że rozważam przeczytanie ją jeszcze raz. Mam wrażenie, że pominęłam wiele istotnych słów, mimo że każde przeczytałam. Jak mogę opisać wam mój zachwyt? Jak opisać uczucia, które nie wiemy jak nazwać? Ta powieść pozwala odzyskać wiarę, daje nadzieję i przede wszystkim uczy, jak żyć. Wystarczy się tylko w nią zagłębić. 

Polecam ją wam z całego serca, będziecie zachwyceni tą perełką
Marlena Marszałek

8.11.17

Książka, którą każdy powinien przeczytać - 60. "Lirogon" Cecelia Ahern recenzja


Uwielbiam książki pani Cecelii Ahern, jednak sama nie wiem dlaczego, strasznie je sobie dawkuję. Widząc je w księgarni, nie sięgam po nie tak chętnie jak po inne, mimo tego że naprawdę cudownie czyta mi się twórczość tej autorki. Przeczytałam już od niej 3 książki (wiem, nie jest to jakaś ogromna liczba, to właśnie przez to dawkowanie), czyli "Ps. Kocham Cię", która jest moją ulubioną, "Kiedy cię poznałam" (recenzję znajdziecie tutaj) i kilka dni temu skończyłam "Lirogon". Moja koleżanka Angelika (możecie ją kojarzyć z instagrama zaczytana_angelika), bardzo chwaliła tę książkę, więc jak tylko miałam możliwość to poprosiłam o nią wydawnictwo. Jednak w chwili, gdy do mnie dotarła, chęć jej przeczytania jakoś opadła. Sama nie wiem dlaczego. Wcześniejsze książki autorki niesamowicie mi się podobały, Cecelia pisze w niezwykły sposób, potrafi z pozoru prostego pomysłu stworzyć coś, co albo wyrwie ci serce, albo nim zawładnie. 


Także "Lirogon" leżał i czekał na swoją kolej. Trochę to zajęło, za co z góry przepraszam. Jednak nie żałuję, że przeczytałam go kilka dni temu. Wydaje mi się, że jesień jest idealną porą do zagłębienia się w tę książkę. Mam wrażenie, że gdybym przeczytała ją wcześniej, to nie byłaby ona tak klimatyczna. Mogę się mylić, jednak jak dla mnie, jest ona wprost idealna na jesienne wieczory, polecam z czymś słodkim i ulubioną herbatą. Skoro już mówię o herbacie, to uwierzcie mi, podczas tej książki wypiłam jej naprawdę ogromną ilość. Jestem ogromną fanatyczką herbaty z cytryną, nie raz potrafię wypić 5-6 kubków dziennie! Wy też tak macie? A może pijecie coś innego?

Ale, wracając do naszego cudownego ptaka. "Lirogon" to niezwykle piękna opowieść. Opowiada ona o Laurze, samotnej młodej kobiecie, która żyje w maleńkim domku, głęboko w lesie południowo-zachodniej Irlandii. Skrywa ona pewien cudowny dar, dar który porusza serca i umysły, tak niezwykły, że ciężko w niego uwierzyć. Jej talent polega na naśladowaniu dźwięków, nie ma takiego, którego by nie powtórzyła. Dźwięki bardzo wiele mówią o jej myślach, o jej uczuciach, są w jej życiu bardzo ważne. Jednak nie do końca zdaje sobie ona sprawę z tego niezwykłego daru. Nagle, za sprawą zaskakującego zbiegu okoliczności staje się ogromną gwiazdą, ukochaną przez miliony. Jednak, czy kobieta poradzi sobie sama w nowym dla siebie otoczeniu? Czy poradzi sobie z trudnościami i niebezpieczeństwami czyhającymi w tym bezwzględnym świecie? I czy nowo poznana wielka miłość pomoże się jej z tym uporać? 

I kolejny raz autorka niesamowicie mnie zaskoczyła. "Lirogon" jest jedną z tych książek, które po przeczytaniu nie opuszczają czytelnika tak łatwo. Dobrym tego przykładem jestem ja. Normalnie po przeczytaniu jakiejś książki, piszę recenzję szybko i bez żadnego problemu. Tutaj jednak mam problem. Ta powieść tak mną zawładnęła, że nie potrafię porządnie poskładać myśli i ich tutaj spisać. A gdy szukam jakiegoś słowa to błyskawicznie mi ono ucieka i w głowie pozostaje pustka. Pamiętam jedynie Laurę, jej niewinność, jej niezwykle dobre serce, delikatność i tą jakby dziecięcość. 

Główna bohaterka ma 26 lat, jednak nie jest taka jak inni. Od maleńkiego skrywana, nikt nie ma pojęcia, że dziewczyna w ogóle istnieje. Teraz mieszka sama, a jedynym jej pocieszeniem są książki, one są jej światem, w nich się zatraca. Uwielbia przyrodę i dźwięki. Naprawdę ciężko jest jej nie polubić. Mimo że na pierwszych stronach możemy odebrać ją jako dzikuskę, małomówną, skrytą w sobie, to później nie raz zaskakuje ona swoim intelektem i niezwykłą inteligencją. Jest niesamowicie łatwowierna i bardzo łatwo można ją zranić. Delikatna, eteryczna, jakby nie z tego świata. Choć na pierwszych 100 stronach nie bardzo ją lubiłam, to później ją pokochałam. Chciałabym kiedyś stać się takim człowiekiem jak ona. Imponowała mi nie tylko wrażliwością, ale także i płochliwością. Laura była jak ptak, niezwykle piękna, zachwycająca, o wspaniałym talencie. Jednocześnie pragnęła jedynie wolności. Jednak bardzo łatwo poddawała się czyjemuś zdaniu. To nie mogło skończyć się dobrze. 

"Zaszłam daleko, ale przede mną jeszcze długa droga. Moje marzenie? Moje marzenie to odlecieć w przyszłość jak na skrzydłach"

Nie chcę wam nic więcej pisać na ten temat, bo zdradzę zbyt wiele, choć szczerze mówiąc, nie sądzę by to wam jakoś bardzo przeszkodziło w czytaniu. A dlaczego tak myślę? Bo tej książki nie czyta się dla fabuły (na początku może tak), a dla przesłania. A ono po prostu zapiera dech w piersiach, chwyta za serce, porusza jakąś strunę gdzieś w głębi czytelnika. Nie potrafię tego wytłumaczyć, musicie się sami przekonać. Ja jestem zachwycona. I jestem pewna, że jeszcze wrócę do tej książki. 

Co do fabuły, nie jest jakoś specjalnie oryginalna, oprócz kilku łamiących serce momentów, jednak jest w niej coś takiego, co każe nam zatrzymać się na dłużej, czytać wolniej, delektować się. Charyzmatyczni bohaterowie, jakaś taka niesamowita lekkość pióra (dosłownie i w przenośni), rozmyślania i zastanawianie się nad sensem tego wszystkiego. Wbrew pozorom "Lirogon" jest powieścią bardzo głęboką, co zauważamy dopiero na ostatnich stronach. Ostatnie rozdziały uskrzydlają. A przynajmniej mnie uskrzydliły i sądzę, że z wami będzie to samo. To było niezwykłe uczucie i szkoda, że książka nie ma więcej stron. 

Zakończenie jest przepiękne, w pełni satysfakcjonujące. Starałam się je przewidzieć, ale mimo wielu pomysłów, ani jeden nie był nawet odrobinę podobny. I bardzo dobrze. Dzięki temu było ono jeszcze bardziej magiczne, przepełnione duchowością i niezwykle subtelne. Gdyby nie to, że naprawdę ciężko mnie skłonić do płaczu przy książce, to sądzę że kilka łez by spłynęło. 

Jednak, jedna rzecz, a raczej bohaterka bardzo mnie irytowała. Mam na myśli Bo. Nie powiem wam kim ona jest, jak tylko zaczniecie czytać, to sami się przekonacie. Denerwowało mnie to, jaka była ona w siebie zapatrzona. Gdyby nie to i jej ślepota z tym związana, to po przeanalizowaniu całej sytuacji, zrozumiałaby jak źle robi. Niby miała takie dobre serce, jednak miałam wrażenie że to tylko przykrywka. W ogóle Bo jest cholernie (wybaczcie mi to stwierdzenie) nie do zniesienia. Każdy rozdział z jej perspektywy przyjmowałam z niechęcią. Za to Solomon, mimo że nie był perfekcyjny, to zaskarbił sobie moje zaufanie i przyjaźń. On jedyny był na tyle otwarty na świat, że od razu zauważył, że pomysł Bo, był bardzo złym pomysłem. On jedyny w pełni rozumiał Laurę, a Bo nawet nie starała się jej zrozumieć. 

A co do wątku miłości, piękny, to prawda, jednak i bez niego by się obyło. Miałam wrażenie, że był on lekko przesadzony. Ale dobrze, przyjmijmy, że to miłość od pierwszego wejrzenia, nie będę się czepiać. 

Podsumowując, "Lirogon" to niesamowita opowieść o znajdowaniu samego siebie, miłości, wrażliwości, o zagubieniu się w nowym świecie. Pokazuje, że czasami, gdy się zagubimy to wystarczy się jedynie cofnąć, spojrzeć w tył i dokładnie wszystko przemyśleć. Powieść ta, niczym australijski ptak, tytułowy Lirogon jest niezwykła, porusza nie tylko umysł, ale także i serce. Opowiada także o niesamowitym talencie, który dobrze wykorzystany łapie za serca, ale jeśli trafimy w złe ręce, to może zniszczyć. Mimo, że porusza ciężki temat, to jest napisana z lekkością, czyta się szybko i z coraz większym zaciekawieniem. Nie brakuje tu tajemnic, które tylko podsycają ciekawość i nie pozwalają się oderwać od książki. Jest to historia, którą każdy człowiek, uznający siebie za czytelnika powinien chociaż raz przeczytać. Pięknie napisana, poruszająca i na długo zapadająca w pamięć. Polecam ją wam z całego serca! Jest warta każdej wydanej na nią złotówki, każdej minuty którą przy niej spędzicie!

Pozdrawiam cieplutko i widzimy się już w piątek! 
Marlena Marszałek

6.11.17

Jesienny Tag Książkowy - Co z tego, że to już w sumie zima?


Dziś przychodzę do was z tagiem, który mam wrażenie, powinnam była wykonać w październiku. Teraz to już raczej jest bliżej zimy niż jesieni, ale stwierdziłam, że przyda się coś lekkiego. Zapraszam was więc do wyjątkowo krótkiego tagu. Nie zapomnijcie koniecznie odpowiedzieć na te pytania w komentarzach! 


1. Kocyk, herbata i książka, czyli powieść idealna na jesienne wieczory.  

Ostatnio był u mnie post, o 10 książkach (poleconych przez blogerów), które idealnie nadają się na długie i leniwe wieczory. Możecie go znaleźć tutaj, do czego gorąco was zachęcam! Jednak ja, mimo że był wtedy taki plan, nie zabrałam głosu i nie poleciłam swojej książki. To może i lepiej, bo teraz przeczytałam pewne cudeńko i bardzo, ale to bardzo chce wam je polecić! Chociaż jestem pewna, że na pewno znacie już tę książkę. Skończyłam ją ledwo kilka godzi temu i jestem pod ogromnym wrażeniem! 

Mówię tutaj o "Lirogonie" Cecelii Ahern, którego recenzję będziecie mieć możliwość przeczytać już we środę. Jest to niezwykle piękna opowieść, która już od pierwszych stron zawładnęła moim sercem. Uwielbiam Cecelię Ahern, mimo tego że nie przeczytałam wielu jej książek. Za każdym razem, gdy sięgam po kolejną jej powieść, jestem zaskakiwana. "Lirogon" to opowieść o miłości, wrażliwości, o zagubieniu się w nowym świecie, a także o niesamowitym talencie, który wzrusza, ale jeżeli trafimy w złe ręce, to może zniszczyć. Bardzo długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki, co oczywiście było błędem. Czyta się ją szybko i naprawdę ciężko się oderwać. Na jesienne wieczory wprost idealna! 


2. Kalosze i kałuże, czuli książka, która zapewniła tobie wiele frajdy. 

Myślę nad tym i myślę. I po przejrzeniu książek, które przeczytałam w tym roku, stwierdziłam, że najlepiej bawiłam się przy "Lecie koloru wiśni" Cariny Bartsch. Świetnie napisana, z genialnymi bohaterami, którzy co krok rozbawiają czytelnika. Nawet nie wiecie jak przyjemnie mi się ją czytało, uwielbiałam główna bohaterkę za jej cięty język. Wiele razy zaśmiewałam się aż do łez. Mimo tego, że było tutaj wiele żarcików, książka nie była płytka, a sam wątek miłosny był po prostu genialny. Muszę w końcu przeczytać drugi tom ("Zima koloru turkusu"), jak teraz o nim myślę, to najchętniej już bym po niego sięgnęła. Szkoda, że nie mam własnego egzemplarza. No cóż, mówi się trudno. Jeżeli jeszcze nie znacie "Lata koloru wiśni" to wiecie co robić.






3. Hulający wiatr, czyli powieść, która targała twoimi emocjami.
  
Jedyna książka jaka przyszła mi w tej chwili do głowy, o której do tej chwili nie mogę zapomnieć, to "Dwór skrzydeł i zguby" Sarah J. Maas. Jeżeli czytaliście tę książkę, zrozumiecie. A jeżeli nie, to koniecznie musicie to zrobić! Nigdy tak się nie czułam, przy żadnej książce tak bardzo nie cierpiałam! Ona była cudowna, ale ostatnie sceny, ostatnie 150 stron tak bardzo szarpała moje serce, że dosłownie modliłam się o chwilę spokoju i siłą powstrzymywałam się od rzucenia nią. Jeżeli chcecie poznać moją pełną opinię co do tej książki, to koniecznie zerknijcie tu









4. Deszczowa pogoda, czyli ogromny wyciskacz łez. 

Ja nie płaczę przy książkach, jednak czytam teraz taką, po której spodziewam się, że będę płakać jak szalona. Sama jej tematyka jest cholernie bolesna, cholernie prawdziwa. Nie mogę wam o niej za dużo powiedzieć, bo moja przygoda z nią dopiero się zaczęła. Jednak póki co, to każda strona sprawia, że serce boli mnie niezwykle mocno i z trudnością łapię oddech. Już wam wcześniej o niej wspominałam, w listopadowych premierach. Swoją premierę ma 29 listopada, a mówię tutaj o "Terapii" Kathryn Perez, którą jestem po prostu zachwycona! Nie tylko oprawą graficzną, która jest wprost cudowna, ale także pieszczotliwością z jaką wykonana jest zawartość. Co do historii, o tym jeszcze wam opowiem. Jednak póki co, mogę powiedzieć, że ta książka na każdej stronie łamie serce. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej. Jest po prostu jedyna w swoim rodzaju. 




5. Złota polska jesień, czyli królowa trzeciej pory roku.

Absolutną królową jesieni mianuję "Promyczka" Kim Holden. Co prawda czytałam ją w wakacje, ale to nie ma tutaj znaczenia. Jeżeli jeszcze nie znacie tej historii, w co naprawdę szczerze wątpię, to koniecznie musicie się z nią zapoznać! Smutna, niezwykle piękna opowieść o dziewczynie, która skrywa pewien sekret, o dziewczynie, która jest promykiem słońca dla każdej otaczającej ją osoby. Jest to książka, która na długo zapada w pamięć i na stałe mości sobie leże w sercu czytelnika. Może i przewidywalna, ale napisana z tak ogromną wrażliwością, że jej przewidywalność nie ma żadnego znaczenia. Ta powieść daje nadzieję, momentami bawi ale co najważniejsze, podnosi na duchu. Absolutnie obowiązkowa dla każdej osoby o wrażliwej duszy. I także dla takiej, która swoją wrażliwość gdzieś zagubiła. Może to dziwne, ale postać Kate i jej wewnętrzne światło działa nie tylko na bohaterów powieści, ale również i na czytelnika. Coś cudownego!

To by było na tyle! Dziś było krótko, ale treściwie, mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza ;) Czytaliście którąś z podanych przeze mnie książek? Jeżeli tak, to jak się wam one podobały? A jakie są wasze królowe jesieni? Koniecznie napiszcie mi w komentarzach, a zapiszę je w swojej liście książek do przeczytania :3 Widzimy się już w środę. A może nie?

Pozdrawiam cieplutko, Marlena Marszałek

5.11.17

Filmowa Niedziela #3 - Maraton Horrorów w Kinie Helios


Nigdy nie byłam jakąś ogromną fanką horrorów, gdy byłam młodsza to unikałam ich jak ognia, bałam się tak bardzo, że jeżeli już obejrzałam jakiś, to nie mogłam zasnąć, ze strachu bolał mnie brzuch a każdy najmniejszy szmer wprawiał moje serce w panicznie szybkie bicie. Byłam bardzo bojaźliwa i podczas gdy innych horrory zachwycały, to ja omijałam je szerokim łukiem. Jednak z biegiem lat zaczęło się to zmieniać. Głównie przez moją przyjaciółkę Pandę zaczęłam oglądać ten rodzaj filmu. 

Zaczęło się od filmu Annabelle, pierwszej części, chociaż mogę się mylić. Potem jeden maraton w kinie, drugi maraton u niej na urodzinach, kolejne filmy w kinie i nagle zaczęłam z pasją pochłaniać serię "Piła", "Krzyk" (tak wiem, ciężko to nazwać horrorem). Dopiero niedawno zorientowałam się co się ze mną stało. Polubiłam horrory! Co prawda będą sama w domu, w życiu nie odważę się obejrzeć takiego filmu i w ogóle sama nie lubię ich oglądać. Z bratem jak najbardziej, ostatnio pochłonęliśmy "Obecność", to było po prostu świetne! Jednak w chwili, jak to było w tym przypadku, gdy widzę że w kinie jest horror, bądź ich maraton, to nawet się nie zastanawiam i od razu proponuję mojej przyjaciółce wyjście. Ostatnio chodzimy coraz częściej. We wrześniu "To", którego recenzję możecie już przeczytać od dłuższego czasu na moim blogu, w październiku, przed Halloween, "Maraton Horrorów w Kinach Helios". W listopadzie również planujemy na coś pójść. 

Jednak, my dziś właśnie o maratonie. Do wyboru był zestaw 1 i zestaw 2, każdy po 4 filmy, cena 32 bilet ulgowy, 36 normalny, seanse 27 i 31 października. Pierwszy zestaw zawierał filmy „Slumber”, „Redwood”,„Mroczna Pieśń” i „Krucyfiks”. Drugi zaś "Dead Awake", "Męczennicy", "To przychodzi po zmroku" i "Co się wydarzyło w Gracefield". Nasz wybór padł na zestaw drugi, 27 października. Jednak jak tak teraz nad tym myślę, to trochę żałuję, bo zdradzę wam to już teraz, nie były to jakieś szczególnie ambitne filmy, powtarzające się schematy bardzo mnie irytowały. Jednak, może to być też trochę wina zmęczenia. Seans trwał od 23.00 do prawie 7 rano! I to wszystko przez to, że po każdym filmie była 15 minutowa przerwa. A ja przy ostatnim filmie, marzyłam już jedynie o tym by móc w spokoju zasnąć. W kwestii nie spania jestem zaprawiona w boju, nie raz się zasiedziałam przy telefonie, bądź książce i nim się orientowałam była już 7 rano, a mi się kompletnie nie chciało spać, jednak tym razem nie podołałam i przespałam 20 minut ostatniego filmu. Na szczęście Panda nawet nie zmrużyła oka i szybko opowiedziała mi co się działo, dzięki czemu szybko ogarnęłam fabułę. 

Jednak, nie będę zaczynać od ostatniego filmu, bo to trochę bez sensu. Zacznijmy od samego początku. Stoimy w kolejce, mamy na twarzy halloweenowe makijaże, ludzie się patrzą na nas jak na głupie a obsługa się uśmiecha. Wpuszczają nas, wchodzimy, zajmujemy miejsca (nawiasem mówiąc, wybrałyśmy idealnie! Polecam 9 rząd, 10,11 i 12 miejsce!) i się zaczyna. Gasną światła (biedny nawias, nie dam mu dziś spokoju; czy ktoś kojarzy horror "Kiedy zgasną światła"? To było coś! Pamiętam jak przeraźliwie się bałam wracać po nim do domu, a było ciemno jak w... No na pewno wiecie o co mi chodzi), robi się cudowna atmosfera i zaczyna się pierwszy film. A jest nim "Dead Awake"

Kate Bowman (Jocelin Donahue), na skutek śmierci swojej siostry bliźniaczki, zaczyna badać tajemnicze przypadki zgonów w czasie snu. Na krótko przed śmiercią ofiary opowiadały o nawiedzającej ich nocą nadprzyrodzonej sile. Każda z nich cierpiała na tzw. "paraliż senny". Przerażająca choroba unieruchamia swoje ofiary podczas snu. Kate zgłębiając sprawę naraża się na gniew istoty, która zaczyna prześladować jej przyjaciół. Dziewczyna musi zmierzyć się z demoniczną siłą i powstrzymać rozpętany koszmar. (opis pochodzi z filmwebu)

Na filmwebie ten film na bardzo niską ocenę, bo ledwie 4,6/10. I w sumie, nie rozumiem dlaczego. Nie był może jakiś niezwykły, ale potrafił przestraszyć i był naprawdę ciekawie zrealizowany. Sam pomysł jest intrygujący, a całość ogląda się w pełnym napięcia oczekiwaniu na rozwinięcie i rozwiązanie akcji, z ogromną przyjemnością i podekscytowaniem. Tematyka filmu i sposób pokazania mary dręczącej ludzi opanowanych paraliżem sennym naprawdę może przyprawić o ból głowy i lekką obawę, czy na pewno chcemy dziś iść spać. Ja tak nie miałam, głównie dlatego, że mam wrażenie wyrosłam z tego rodzaju strachu. Pamiętam, że jak byłam młodsza to bardzo często miałam paraliże, leżałam z twarzą do poduszki, czułam że się duszę, ale nie mogłam się ruszyć. Albo budziłam się z dziwnym doświadczeniem, podnosiłam rękę do góry, a mimo tego czułam że nadal leży ona na łóżku. Jednak z biegiem czasu wyrosłam z tego i dlatego tego typu filmy mnie nie przerażają. Po prostu jestem już za stara na takie strachy. 

Mimo wszystko, film jak najbardziej polecam, niesamowicie działa na umysł i choć akcja jest czasami nużąca, to wciąga. Mam pewne zastrzeżenia co do bohaterów, ale aktorzy ich grający doskonale się w nich wcielili. Mogę wam go z czystym sumieniem polecić. 

Kolejnym filmem byli "Męczennicy". I ten film mnie zaskoczył. 


Film opowiada o Lucie, która wraz ze swoją przyjaciółką szuka zemsty na swoich oprawcach, którzy torturowali ją w dzieciństwie. Zaczyna się niepokojąco, ale to dopiero końcówka kompletnie mnie rozwaliła. Na początku kompletnie nic nie rozumiałam i byłam naprawdę skonsternowana. Nie mi oceniać horrory, nie jestem krytykiem filmowym, więc moja opinia o tym filmie nie będzie zbyt dokładna. Dopiero później, gdy się wyjaśniło o co chodzi, to wszystko mi się poukładało. Jednak tak, czy siak, film mnie zawiódł. 


Jednak, nie oszukujmy się, spodziewałam się więcej. Film to jedynie, jak się tyle co dowiedziałam, remake, a doskonale wiemy, że nigdy nie są one zbyt dobre. Z ciekawości, chyba się skuszę na oryginał. Było ciekawie, to prawda, było przerażająco, na usta cisnęły mi się przekleństwa gdy widziałam tortury, znęcanie się nad niewinnymi ludźmi, tylko po to, by odkryć pewną prawdę. Nie zdradzę wam o co chodziło, ale uwierzcie mi, jeżeli już skusicie się obejrzeć ten film, to możecie się poczuć lekko zawiedzeni. "Męczennicy" nie są złym filmem, jednak pełno tutaj nieścisłości, dziur które nie są niczym zatkane, a gra aktorska, mimo że nie jest aż tak zła, to mimo wszystko momentami jest kompletnie nie w punkt. Przesadzone, lub całkowicie nieadekwatne reakcje również bardzo irytują. 

Jednak to nie tak, że film ten jest beznadziejny, ma w sobie to coś, jakieś przesłanie. Jeżeli o mnie chodzi, to nie żałuję, że go obejrzałam. Czasami nawet i takie filmy się przydają.

Jesteśmy już w połowie, dwa filmy za nami i dwa przed nami. I właśnie zdałam sobie sprawę, że zawiodłam się. Nie zastanawiałam się wcześniej nad tym, po prostu obejrzałam, zapomniałam. I właśnie w tym problem. W tych filmach nie było tego czegoś. Były bezpłciowe, nijakie, a ich potencjał został zmarnowany. Może i podczas seansu naprawdę fajnie mi się je oglądało i wspaniale spędziłam czas, ale ledwo wyszłam z kina i już o nich zapomniałam. A tak nie powinno być. 

Trzecim filmem było "To przychodzi po zmroku". 

Wyobraź sobie koniec świata. A teraz wyobraź sobie coś znacznie gorszego... Paul zrobi wszystko, żeby ochronić swoją rodzinę przed nadciągającym, tajemniczym wirusem. Na całym świecie nie ma dla nich bezpiecznego miejsca, oprócz opuszczonego domku w środku lasu. Żyją według surowych zasad, chcąc przetrwać najgorsze. Sytuacja komplikuje się, gdy do chatki trafia kolejna rodzina poszukująca schronienia.

I nawet nie będę się w tym przypadku rozwodzić. Nuda, nuda, nuda, gdzieś to już widziałam, pełno nieścisłości. Film miał ogromny potencjał, pomysł był naprawdę ciekawy. Jednak, no cóż, nie udało się. Mimo wszystko, zachęcona przez pewnego użytkownika Filmwebu obejrzę jeszcze raz. Nie ma co ukrywać, film wymaga od widza myślenia, skupienia się na tym co widzimy na ekranie. A oglądanie go, gdy jest się ledwo przytomnym, nie jest dobrym pomysłem. Także, nie chcę was zniechęcać do niego, bo mój osąd nie jest do końca obiektywny. Umówmy się tak, że obejrzę go jeszcze raz, przeanalizuję i wrócę do was z pełną recenzją. To będzie najlepsze rozwiązanie. Im dłużej się nad nim zastanawiam, tym więcej smaczków odkrywam. Może wcale nie był taki zły? 

I ostatni film "Co się wydarzyło w Gracefield?"

Grupa przyjaciół udaje się na długi weekend do domku letniskowego w Gracefield. Nieoczekiwanie zabawę przerywa dziwny wypadek. Z nieba spada coś co zmienia sielską zabawę w koszmar.

Ogółem, zamysł na film był ciekawy. Jednak koszmarna gra aktorów, wiele dziur, całość prymitywna, nudna i irytująca. Cały czas miałam wrażenie, że gdzieś już to widziałam, więc zastanawiałam się gdzie. Do teraz nie mam zielonego pojęcia. Bardzo często przysypiałam na tym filmie i nie będę kłamać, czekałam z niecierpliwością aż się skończy i będę mogła w końcu pojechać do domu. Mogłam wyjść wcześniej, to prawda. Ale nie chciałam. 

I do tego ten wnerwiający styl nagrywania "z ręki". Jak ja tego nienawidzę! Nic mnie bardziej nie wkurza, jak taki zabieg zastosowany w filmie. Może i na początku jest to ciekawe, ale później przeraźliwie męczy. Co do tego filmu, nawet mimo satysfakcjonującego zakończenia, jestem na nie. Nie marnujcie na niego czasu, naprawdę nie warto. Już lepiej obejrzeć najnowszą "Piłę" albo "Obecność". 

Podsumowując, jak za taką cenę, było warto. Bo mimo wszystko, wychodzi coś koło 8 złotych za film, a przynajmniej miło spędziłam czas. Jednak, nie oszukujmy się, Helios po prostu robi nas w ciula i dostajemy słabe filmy, o których zapomnimy szybciej niż skończą się napisy końcowe. Zawiodłam się. A oczekiwałam naprawdę wiele, bo ich opisy są niczego sobie. A trzeba było wybrać zestaw nr. 1. Może byłoby ciekawiej. No cóż, nie będę się rozwodzić. Sami zadecydujcie, czy chcecie obejrzeć któryś z tych filmów. Jednak, na przyszłość, nim wybierzecie się na maraton horrorów w Heliosie, radzę dokładnie obczaić filmy w internecie. O czym są, jak oceniają je inni ludzie. Bo inaczej jest duża szansa, że będziecie zawiedzeni. Ja jestem bardzo zawiedziona.

Pozdrawiam, Marlena Marszałek 


Szablon dla Bloggera stworzony przez Devon.